Indonezja

Poprzedni dzień

Informacje praktyczne

Następny dzień

Dzień 2: Medan → Bukkit Lawang

30.03.2009

Choć wczoraj kładłam się zmęczona, nie mogę powiedzieć, żebym się wyspała. Głownie z powodu wiatraka. Po pierwsze - okropnie hałasował, po drugie - od ciągłego powiewu zrobiło mi się zimno. Z kolei około 5 rano rozległ się donośny śpiew muezzina z pobliskiego meczetu. Tak więc o 6, kiedy zadzwonił budzik, nie czułam się ani trochę wypoczęta.

Trzeba jednak było ruszać w drogę. O 6.30 byłyśmy już spakowane i opuściłyśmy hotel. Nie doszłyśmy nawet do głównej ulicy, a już pojawił się jegomość z pojazdem zwanym bajaj, czyli przyczepionym do motocykla wózkiem, na którym mieściły się dwie osoby z plecakami. Trzecia osoba mogła usiąść na motorze, za plecami kierowcy.

Kurs na dworzec autobusowy Pinang Baris, położony klika kilometrów na zachód od centrum Medanu, kosztował 35 tys. rupii. Jechałyśmy ponad pół godziny, lecz nie był to czas stracony, gdyż miałyśmy niepowtarzalną możliwość obejrzenia sporego kawałka miasta. Część północna jest dużo bardziej elegancka niż ta, w której nocowałyśmy. Wznoszą się tam ładne, nowoczesne budynki, wielkie centra handlowe i szklane biurowce. Na ulicach - jak to w Azji - pełno ludzi na motorach, widzi się jednak także sporo dużych, nowoczesnych samochodów. Generalnie Medan wydaje się sympatycznym miastem. A gdyby na jego podstawie szacować zamożność całego kraju, to można by dojść do wniosku, że - jak na azjatyckie warunki - Indonezja jest całkiem bogata.


Autobus do Bukkit Lawang

Na Pinang Baris dotarłyśmy o 7.20. Dworzec okazał się dużym placem, na obrzeżach którego parkowały kolorowe autobusy. Według niezbyt rozbudowanego rozkładu jazdy autobus do Bukit Lawang odchodził do 7.40. Skierowano nas do pojazdu na samym końcu rzędu autobusów. Ledwo wsiadłyśmy, jako pierwsze i jedyne pasażerki, ruszyliśmy. W pierwszej chwili pomyślałam, że świadczy to o niezwykłej wręcz punktualności indonezyjskiej komunikacji, szybko jednak zostałam wyprowadzona z błędu.. Po przejechaniu kilkuset metrów stanęliśmy przy ulicy, którą jechałyśmy na dworzec, i tkwiliśmy tam do 8.20. W tym czasie autobus nieco się zapełnił. Mężczyźni zaraz zaczęli palić papierosy i wnętrze wypełnił śmierdzący dym. Jak miało się okazać, nieustające kopcenie jest typowe dla Indonezyjczyków i miało nam towarzyszyć przez całą wyprawę.

W końcu wyruszyliśmy. Droga była długa i kręta, choć w przeważającej części asfaltowa. Na początku biegła przez miasteczka i tereny zabudowane, o tej porze gwarne i zatłoczone. Potem wjechaliśmy między rozległe gaje palmowe. Tutaj stan nawierzchni diametralnie się pogorszył, w asfalcie pojawiły się dziury i pęknięcia, przez co jechaliśmy zdecydowanie wolniej W efekcie przebycie trasy liczącej 97 kilometrów zajęło prawie trzy godziny.


Bukkit Lawang

Na miejscu byłyśmy o 11. Chłopak, który zagadywał nas w czasie podróży, zaoferował się zaprowadzić nas do hotelu "Wisma", położonego nad rzeką Bohorok. Za 50 tys. rupii dostałyśmy tam duży pokój z własną łazienką i prysznicem.

Było słonecznie i strasznie gorąco, lecz jednocześnie wilgotno. A my musiałyśmy opracować najlepszą strategię oglądania orangutanów. Do wyboru miałyśmy dwie opcje: trzygodzinny trekking po dżungli (za 15 Euro, czyli 210 tys. rupii od osoby), albo krótka wycieczka do punktu karmienia (wstęp 20 tys. plus 50 tys. za robienie zdjęć). Po długim namyśle uznałyśmy, że na trekkingu mamy większe szanse na spotkanie z rudymi małpami.

Wkrótce okazało się, że nie wybrałyśmy najlepiej. Być może było za późno, a może po prostu nie dopisało nam szczęście - dość, że przez trzy godziny wędrówki po okolicznych wzgórzach nie zobaczyłyśmy ani jednego orangutana, mimo, że nasi dwaj przewodnicy dwoili się i troili, żeby jakiegoś wypatrzeć. Za to ja znalazłam na własnej stopie sporych rozmiarów pijawkę. Pod koniec wędrówki zaczął padać deszcz a w dżungli zrobiło się mroczno i ślisko. Wyglądało na to, że już nie uda nam się zobaczyć orangutanów. Byłaby to prawdziwa tragedia.


Orangutan

Około 15.30 dotarliśmy do miejsca, w które małpy przychodzą na karmienie. I tam wreszcie je ujrzałyśmy. Jeden - starzec - wylegiwał się wierzchołku ułamanego pnia drzewa. Drugi rudy jegomość wałęsał się po ziemi, dosłownie kilka metrów do nas. Robiłyśmy zdjęcia jak szalone, choć było już dość ciemno i chyba nie najlepiej wyszły. Potem, kiedy szliśmy w stronę miasteczka, natknęliśmy się na kolejnego orangutana. Siedział na czubku drzewka i na nasz widok wyraźnie się ożywił. Zaczął łamać gałęzie, czasem nawet całe konary, i ciskać nimi w naszą stronę. Nie wiem, czy był to akt agresji, czy zaproszenie do zabawy. Przekonałam się dziś jednak naocznie, że orangutany mają bardzo ludzkie twarze. Również gestami i zachowaniem często przypomina człowieka.


Orangutan

Reasumują: spacer był miły a dżungla ładna, choć strasznie upaprałyśmy się błotem. Natomiast jeśli chodzi o małpy, to zdecydowanie to samo mogłyśmy zobaczyć, nie wydając aż tylu pieniędzy.

Dopisało nam natomiast szczęście z deszczem. Póki byłyśmy w lesie, chroniły nas gałęzie i korony drzew. Potem, akurat, kiedy wracaliśmy do Bukit Lawang, na jakiś czas przestało padać. Ledwo jednak wróciłyśmy do domu - lunęło jak z cebra i rozpętała się gwałtowna burza. Trwała ponad godzinę. Z tego też powodu zmuszone byłyśmy zjeść w restauracje naszego hoteliku. Wzięłam Mie Goreng, czyli makaron z warzywami, kawałkiem kurczaka i nieodłącznymi chrupkami krewetkowymi (10 tys. rupii) oraz jaśminową herbatę (5 tys.). Najadłam się do rozpuku. W pewnej chwili wysiadło światło w całej wiosce i na kilka sekund wszystko utonęło w egipskich ciemnościach.

Poprzedni dzień

Informacje praktyczne

Następny dzień

Copyright © 2009 - 2013 Kamila Kowalska