Indonezja

Informacje praktyczne

Następny dzień

Dzień 1: Medan

29.03.2009

Sumatra spowita była mgłą.

Medan wyłonił się spośród zalegających nad ziemią oparów dopiero, kiedy byliśmy już nisko nad lotniskiem. Z góry miasto prezentowało się ciekawie: pełne zieleni i zamożnie wyglądających domków. Samolot wylądował bez wstrząsów i już po chwili stawiałyśmy pierwsze kroki na indonezyjskiej ziemi. Sumatra powitała nas chmurami, upałem i dziwnym, ale przyjemnym zapachem przypominającym woń kadzidła.

Lotnisko w Medanie - notabene o nazwie "Polonia" - było malutkie; od miejsca "zaparkowania" samolotu do budynku przylotów szłyśmy zaledwie parę kroków. Wiza na okres od 8 do 30 dni kosztowała 25 dolarów i jej wydanie nie wiązało się z żadnymi wymogami; nawet zdjęcie nie okazało się potrzebne. Bagaż odebrałyśmy bardzo szybko, co właściwie nie powinno dziwić, jako że nasz samolot był jedynym na całym lotnisku.


Samolot z Kuala Lumpur do Medanu

Ledwo wyszłyśmy z hali przylotów, od razu rzuciło się nam pomagać kilki panów z obsługi. Jakiś starzec wezwał pracownika punktu wymiany walut, u którego nakupiłyśmy rupii za 50 dolarów po kursie 10.600. Z lotniska do centrum miasta koło meczetu Mesjid Raya nie było specjalnie daleko i zastanawiałyśmy się, czy nie pójść tam na piechotę, gdyż lokalnych busów nigdzie nie widziałyśmy. Zaraz jednak otoczyli nas taksówkarze, oferujący swoje usługi, a po chwili pojawił się kolejny starzec, twierdzący, że jest z informacji turystycznej. Odpowiadał obszernie na każde nasze pytanie, tyle, że trochę bez ładu i składu.

W końcu, żeby już w końcu wydostać się z lotniska, zdecydowałyśmy się jechać samochodem za 25 tys. rupii. Kierowca zawiózł nas prosto pod drzwi hotelu "Wisma", polecanego w przewodniku. Pokój za 60 tysięcy, z ładnym widokiem na miasto, znajdował się na ostatnim piętrze, ale bardzo daleko od łazienki. Nie było to dobre rozwiązanie, poszłyśmy więc do sąsiedniego hotelu "Tamara". Za tę samą cenę dostałyśmy pokoik z własną łazienką, której przydatność sprowadzała się jedynie do bieżącej wody w kranie, bo już WC się nie spłukiwało. Na łóżkach nie było pościeli, jedynie prześcieradła. Za to na ścianie wisiał wiatrak, ratujący przed oblepiającym upałem..

Zostawiłyśmy rzeczy i poszłyśmy na miasto w poszukiwaniu jakiejś jadłodalni. Po zmroku (ciemno robi się tu koło 18), Medan jest ładnie oświetlony i bardzo ożywiony. Chciałyśmy coś zjeść na ulicznym straganie, lecz miałyśmy trudności ze stwierdzeniem, co tam właściwie sprzedawano. Problem był natury językowej: znajomość angielskiego nie jest tu powszechna. Mimo to ludzie wydawali się przyjacielscy i bardzo starali się jakoś z nami porozumieć.

W pewnej chwili zagadał do nas po francusku jakiś jegomość. Najpierw miło z nami gawędził, wyjaśniał, co i za ile możemy zjeść, a potem zaoferował zorganizowanie wyjazdu do Bukit Lawang. Oczywiście, nie skorzystałyśmy z oferty. Za jego namową zjadłyśmy natomiast cztery malutkie kurze szaszłyki, maczane w gęstym i dość ostrym sosie. Cena, 10 tysięcy, z pewnością była zbyt wygórowana, choć to mogłyśmy stwierdzić dopiero z perspektywy czasu.

Tymczasem wciąż byłyśmy głodne, ruszyłyśmy więc na dalsze poszukiwania. Na sąsiedniej ulicy trafiłyśmy na typowy warung, czyli przenośną restauracyjkę po gołym niebem. Zjadłam tu klasyczne danie indonezyjskie, nasi goreng, czyli smażony ryż z warzywami. Potrawa, podawana z liściem sałaty i krewetkowymi chrupkami, byłaby bardzo smaczna, gdyby nie tak ostra. Jedna, całkiem spora porcja, kosztowała zaledwie 8 tys. rupii.

O 21 wróciłyśmy do hotelu. Byłam już strasznie zmęczona po długiej podróży z Polski i marzyłam tylko o tym, aby pójść spać.

Informacje praktyczne

Następny dzień

Copyright © 2009 - 2013 Kamila Kowalska