Etiopia

Poprzedni dzień

Informacje praktyczne

Następny dzień

Dzień 2: Addis Abeba → Arba Minch

12.09.2008

Pobudka o 4.30 nie była specjalnie przyjemna. Na dworze ciemna noc. Taksówka już na nas czekała i pojechałyśmy na dworzec. Nie było wprawdzie takich tłumów, jakich się spodziewałam na podstawie opowieści, ale wszystko tonęło w ciemności (o latarniach chyba nikt tu nie słyszał) i wrażenie było dość niesamowite.

Autobus znalazłyśmy szybko, bo panowie z obsługi nas doń zaprowadzili. A tam zajął się nami młodzieniec w czarnej pelerynie (też z obsługi). Najpierw pomógł nam pozbyć się bagażu, tzn. umieścić go na dachu autobusu. Musiałyśmy zapłacić 3 birry tragarzowi za samo podniesienie plecaków do góry. Potem znalazł nam miejsce w autobusie, a na zakończenie kazał zapłacić po 15 birrów od osoby za bagaż. Wydało nam się to podejrzane, bo Solomon nic wczoraj nie wspominał, by trzeba było uiszczać dodatkową opłatę. Ale cóż mogłyśmy zrobić. Najwyraźniej to jeden ze sposobów zarabiania na białych.

Do autobusu wsiadłyśmy o 5.20 (nasze pojawienie się wzbudziło oczywiście pewną sensację) i przez następne pół godziny mogłyśmy podziwiać typowo etiopską scenkę: w wąskim przejściu kłębił się tłum ludzi, przeciskających się tam i z powrotem i ewidentnie zbyt licznych, by wszyscy mogli się pomieścić w środku. Jednak przed 6 tłum się nagle rozproszył i pozostali już tylko ci, którzy zajmowali miejsca siedzące.

Gdy tak siedziałyśmy w autobusie, czekając na odjazd, pojawił się obok nas jakiś chłopak i oświadczył, że nas zna: widział nas wczoraj najpierw na dworcu, potem w mieście, jak robiłyśmy zdjęcia, znał też nasze imiona. Był niepomierne zdziwiony, że zapłaciłyśmy po 15 birrów za bagaże, powiedział nawet, że to wyjaśni, ale raz wyszedłszy, już nie wrócił.


W drodze do Arba Minch

Autobus nie należał do wygodnych: siedzenia były twarde, wąskie i zbyt mało miejsca przeznaczono na nogi. Do tego strasznie chciało nam się spać i, co najgorsze, zaczęło padać. Bagaże były wprawdzie na dachu dobrze zabezpieczone plandeką, ale ten ciągły deszcz działał na mnie przygnębiająco. Trzy razy trafiliśmy też w istne oberwanie chmury. Jedno dopadło nas na postoju gdzie przed 10 zatrzymaliśmy się na jedzenie.

Rozpogodziło się dopiero w drugiej połowie dnia, a do tego zrobiło się całkiem ciepło. Krajobrazy przypominały mi nieco azję południowo-wschodnią: pola, wzgórza, wszystko soczyście zielone. Co prawda za Shashamene droga z asfaltówki zamieniła się w ziemną, na której czasami nieźle trzęsło, ale jeśli tylko nie padało, wszystko można było znieść.

Siedząca przed nami dwójka chłopaków przez całą drogę strasznie się do siebie czuliła: obejmowali się, owijali jednym szalem, jeden drugiemu opierał głowę na ramieniu. Coś uroczego. Z kolei pewien straszy pan wziął nas chyba pod opiekę, bo najpierw zrugał człowieka, który za bardzo rozwalał się na oparciu naszego siedzenia, potem powiedział coś do dzieci, które szalały na nasz widok, gdy wysiadłyśmy z autobusu w trakcie postoju "w szczerym polu". Objaśniał też wszystkim (nam po angielsku), co po drodze mijamy.


Arba Minch, "dworzec" autobusowy

Do Arba Minch (1285 m.n.p.m.) dojechałyśmy na 16. Od razu pojawili się koło nas kolesie gotowi zaprowadzić do hotelu. Wybrałyśmy najtańszą opcję z przewodnika Lonely Planet, Hotel Kemba. Pokój był malutki i raczej obskurny, z jednym szerokim łóżkiem. Prysznic nie działał, gdyż nie było w nim wody (właścicielka przyniosła nam wodę w karnistrze), ale nocleg kosztował jedynie 20 birrów za dwie osoby.

Dwaj młodzieńcy z hotelu - właściciel i znajomy właściciela - od razu zaoferowali usługi turystyczne oraz swoje towarzystwo. Z jednym poszłyśmy kupić moskitierę (100 birrów), z drugim, spotkanym przez przypadek w restauracji, zjadłyśmy obiad - ryż ze znikomą ilością warzyw i cola (11 birrów). Dobrze, że nam się napatoczył, bo same nie byłybyśmy w stanie takiego dania zamówić (kelnerki nie mówią po angielsku). Ów chłopak, Wesagne, obiecał nam również załatwić transport ciężarówkowy do Turmi. Licząc na to, zdecydowałyśmy pojechać jutro do wioski Chencha na sobotni targ. Poszłyśmy więc na dworzec dowiedzieć się, o której odchodzi autobus. Chłopak pracujący w budynku tak się przejął naszą wizytą, że wyciągnął jakiegoś znawcę rozkładu jazdy z pokoju w samej koszuli.


Arba Minch

Jeśli w Arba Minch są jacyś biali, to nie rzucają się w oczy. Na ulicy widziałyśmy jedynie jedną starszą parę. Ponoć większość turystów przyjeżdża tu z Addis wynajętymi dżipami. Przyzwyczaiłyśmy się też do tego, ze zwykle mamy przynajmniej jednego towarzysza płci męskiej. Czasem jest to samozwańczy "przewodnik", czasem jakieś dziecko, czasem jakiś zupełnie nieznany człowiek, który niespodziewanie do nas podchodzi i zaczyna rozmowę po angielsku. Ale generalnie wszyscy wydają się sympatyczni.

Położyłyśmy się dziś o 20, ale w restauracji hotelowej niemal do północy trwała bardzo głośna impreza, a gdy w końcu wyłączono muzykę, goście rozmawiali jeszcze dość długo.

Poprzedni dzień

Informacje praktyczne

Następny dzień

Copyright © 2009 - 2013 Kamila Kowalska