Pobudka o 4.30 nie była specjalnie przyjemna. Na dworze ciemna noc.
Taksówka już na nas czekała i pojechałyśmy na
dworzec. Nie było wprawdzie takich tłumów, jakich się spodziewałam na podstawie
opowieści, ale wszystko tonęło w ciemności (o latarniach chyba nikt tu nie
słyszał) i wrażenie było dość niesamowite.
Autobus znalazłyśmy szybko, bo panowie z obsługi nas doń zaprowadzili. A
tam zajął się nami młodzieniec w czarnej pelerynie (też z obsługi). Najpierw
pomógł nam pozbyć się bagażu, tzn. umieścić go na dachu autobusu. Musiałyśmy
zapłacić 3 birry tragarzowi za samo podniesienie plecaków do góry. Potem znalazł
nam miejsce w autobusie, a na zakończenie kazał zapłacić po 15 birrów od osoby
za bagaż. Wydało nam się to podejrzane, bo Solomon nic wczoraj nie wspominał, by
trzeba było uiszczać dodatkową opłatę. Ale cóż mogłyśmy zrobić. Najwyraźniej to
jeden ze sposobów zarabiania na białych.
Do autobusu wsiadłyśmy o 5.20 (nasze pojawienie się wzbudziło oczywiście
pewną sensację) i przez następne pół godziny mogłyśmy podziwiać typowo etiopską
scenkę: w wąskim przejściu kłębił się tłum ludzi, przeciskających się tam i z
powrotem i ewidentnie zbyt licznych, by wszyscy mogli się pomieścić w środku.
Jednak przed 6 tłum się nagle rozproszył i pozostali już tylko ci, którzy
zajmowali miejsca siedzące.
Gdy tak siedziałyśmy w autobusie, czekając na odjazd, pojawił się obok
nas jakiś chłopak i oświadczył, że nas zna: widział nas wczoraj najpierw na
dworcu, potem w mieście, jak robiłyśmy zdjęcia, znał też nasze imiona. Był
niepomierne zdziwiony, że zapłaciłyśmy po 15 birrów za bagaże, powiedział nawet,
że to wyjaśni, ale raz wyszedłszy, już nie wrócił.
W drodze do Arba Minch
Autobus nie należał do wygodnych: siedzenia były twarde, wąskie i zbyt
mało miejsca przeznaczono na nogi. Do tego strasznie chciało nam się spać i, co
najgorsze, zaczęło padać. Bagaże były wprawdzie na dachu dobrze zabezpieczone
plandeką, ale ten ciągły deszcz działał na mnie przygnębiająco. Trzy razy
trafiliśmy też w istne oberwanie chmury. Jedno dopadło nas na postoju gdzie
przed 10 zatrzymaliśmy się na jedzenie.
Rozpogodziło się dopiero w drugiej połowie dnia, a do tego zrobiło się
całkiem ciepło. Krajobrazy przypominały mi nieco azję południowo-wschodnią:
pola, wzgórza, wszystko soczyście zielone. Co prawda za Shashamene droga z
asfaltówki zamieniła się w ziemną, na której czasami nieźle trzęsło, ale jeśli
tylko nie padało, wszystko można było znieść.
Siedząca przed nami dwójka chłopaków przez całą drogę strasznie się do
siebie czuliła: obejmowali się, owijali jednym szalem, jeden drugiemu opierał
głowę na ramieniu. Coś uroczego. Z kolei pewien straszy pan wziął nas chyba pod
opiekę, bo najpierw zrugał człowieka, który za bardzo rozwalał się na oparciu
naszego siedzenia, potem powiedział coś do dzieci, które szalały na nasz widok,
gdy wysiadłyśmy z autobusu w trakcie postoju "w szczerym polu". Objaśniał też
wszystkim (nam po angielsku), co po drodze mijamy.
Arba Minch, "dworzec" autobusowy
Do Arba Minch (1285 m.n.p.m.) dojechałyśmy na 16. Od razu pojawili się koło nas kolesie gotowi
zaprowadzić do hotelu. Wybrałyśmy najtańszą opcję z przewodnika Lonely Planet,
Hotel Kemba. Pokój był malutki i raczej obskurny, z jednym szerokim łóżkiem.
Prysznic nie działał, gdyż nie było w nim wody (właścicielka przyniosła nam wodę
w karnistrze), ale nocleg kosztował jedynie 20 birrów za dwie osoby.
Dwaj młodzieńcy z hotelu - właściciel i znajomy właściciela - od razu
zaoferowali usługi turystyczne oraz swoje towarzystwo. Z jednym poszłyśmy kupić
moskitierę (100 birrów), z drugim, spotkanym przez przypadek w restauracji,
zjadłyśmy obiad - ryż ze znikomą ilością warzyw i cola (11 birrów). Dobrze, że
nam się napatoczył, bo same nie byłybyśmy w stanie takiego dania zamówić
(kelnerki nie mówią po angielsku). Ów chłopak, Wesagne, obiecał nam również
załatwić transport ciężarówkowy do Turmi. Licząc na to, zdecydowałyśmy pojechać
jutro do wioski Chencha na sobotni targ. Poszłyśmy więc na dworzec dowiedzieć
się, o której odchodzi autobus. Chłopak pracujący w budynku tak się przejął
naszą wizytą, że wyciągnął jakiegoś znawcę rozkładu jazdy z pokoju w samej
koszuli.
Arba Minch
Jeśli w Arba Minch są jacyś biali, to nie rzucają się w oczy. Na ulicy
widziałyśmy jedynie jedną starszą parę. Ponoć większość turystów przyjeżdża tu z
Addis wynajętymi dżipami. Przyzwyczaiłyśmy się też do tego, ze zwykle mamy
przynajmniej jednego towarzysza płci męskiej. Czasem jest to samozwańczy
"przewodnik", czasem jakieś dziecko, czasem jakiś zupełnie nieznany człowiek,
który niespodziewanie do nas podchodzi i zaczyna rozmowę po angielsku. Ale
generalnie wszyscy wydają się sympatyczni.
Położyłyśmy się dziś o 20, ale w restauracji hotelowej niemal do północy
trwała bardzo głośna impreza, a gdy w końcu wyłączono muzykę, goście
rozmawiali jeszcze dość długo.