Etiopia

Poprzedni dzień

Informacje praktyczne

Następny dzień

Dzień 3: Arba Minch, Chencha

13.09.2008

Wstałyśmy o 6.30. W nocy coś po nas chodziło i gryzło, raz nawet znalazłam w śpiworze średnich rozmiarów żyjątko, najprawdopodobniej pluskwę. Na szczęście nie widziałyśmy komarów, które w tym regionie mogą roznosić malarię.

Już o 7 byłyśmy na dworcu autobusowym i załadowałyśmy się do autobusu do wioski Chencha (13 birrów). Myślałyśmy, że odjedzie niebawem, bo gdy przyszłyśmy był prawie pełen. A tymczasem czekaliśmy aż do 9.


Okolice Arba Minch

Poranek był pochmurny, ale na szczęście nie padało, co po deszczowej nocy i tak oznaczało znaczną poprawę. Droga do Chenchy, położonej w górach na wysokości około 2700 m.n.p.m., okazała się niezwykle malownicza. W dole widać było zieloną równiną nad jeziorem Abaya, zaś na górskich zboczach palmy i pola uprawne. Im wyżej wjeżdżaliśmy, tym gęstsza otaczała nas mgła i robiło się coraz zimniej.

Do Chenchy dotarłyśmy na 10.20. Ledwo wysiadłyśmy z autobusu, pojawił się obok nas jakiś chłopak mówiący, że jest przewodnikiem. Poszedł z nami do kawiarni, gdzie wypiłyśmy pyszną, mocną kawę. Zaproponował, że do rozpoczęcia targu pokaże nam okolice wioski. Popełniłyśmy w tym momencie błąd, bo nie ustałyśmy zawczasu ceny jego usług. Co więcej, wkrótce przyłączył się do nas jeszcze jeden koleś, nie wiadomo zupełnie w jakiej roli.


Chencha, sobotni targ

Tymczasem mgła się podniosła i zrobiło się dość ciepło, tyle że droga zamieniła się w jedno wielkie pasmo błota. Było jednak na co popatrzeć, gdyż do miasteczka ciągnęły z okolicznych wsi tłumy kolorowo ubranych ludzi. Zaczęłyśmy robić zdjęcia wszystkiemu dookoła i nikt nie protestował ani na nas nie krzyczał, czy to z niechęci, czy żądając pieniędzy. Tylko pogoda się popsuła, zaczęło mżyć i błoto, które zdążyło już trochę przeschnąć, znowu się rozbabrało. Stopy miałyśmy całe uwalane (chodzenie na bosaka, jak to robią miejscowi, nie jest złym pomysłem), ale największe niebezpieczeństwo polegało na tym, że w każdej chwili można się było poślizgnąć.

Kiedy rozpoczął się targ, przewodnik dwoił się i troił, by pokazać nam najciekawsze rzeczy. Wszystko było tu bardzo kolorowe a ludzie ubrani we wszystkie barwy tęczy. Tylko, że znowu wszędzie zalegało błoto, więc trzeba było mieć się na baczności.


Chencha, sobotni targ

Po obejrzeniu targu wróciliśmy do centrum miasteczka, gdzie stały autobusy. Była 13, zrobiło się słonecznie i ciepło, jednak błoto tak się nam dało we znaki, ze zdecydowałyśmy wracać do Arba Minch. Tak oto nadszedł moment zapłacenia przewodnikowi. Czułam, że nie ustalenie ceny zawczasu było błędem - i rzeczywiście, zapodał nam stawkę 300 birrów. Oczywiście nie zamierzałyśmy tyle płacić, w końcu dałyśmy mu 150 i bez wdawania się w dyskusje poszłyśmy do autobusu. Drugi chłopak nie dostał ani grosza (choć tego oczekiwał), ale nawet się nie pogniewał i zapewniał Asię, że odwiedzi ją w Arba Minch.

W autobusie siedziałyśmy z przodu, koło kierowcy. Po drodze pasażerowie żuli czat (lekko halucynogenne, cierpkie w samku liście, odrywane prosto z gałązki) i nas również poczęstowali. W Arba Minch byłyśmy na 16. Wzbudziłyśmy radosną sensację, paradując przez miasto z ubłoconymi stopami. Dziewczyny z hotelu od razu przyniosły nam miskę z wodą i pomogły myć sandały. Prysznic znowu nie działał, ale korzystając z karnistra dało się jakoś umyć nogi i włosy oraz wyprać spodnie.


Dziewczyna z naszego hotelu

Uporawszy się z czyszczeniem, poszłyśmy "na miasto". Udałyśmy się w kierunku farmy krokodyli. Na moście zaczęłyśmy robić zdjęcia dzieciom. Wystarczyło pokazać im fotkę na ekranie aparatu, aby wpadły w zachwyt i same prosiły, aby je uwieczniać. Wkrótce zebrała się koło nas spora gromadka, dołączyło też kilku dorosłych. Już prawie nikt nie wspominał o 1 birze za zrobienie zdjęcia, a gdy nawet komuś to przyszło do głowy, to chęć zobaczenia siebie w aparacie była tak silna, że i tak godził się na darmowe pozowanie.

Gdy tak stałyśmy na moście, otoczone przez tłum dzieci, młodzieży i kilku facetów, podjechał do nas na rowerze ubrany na biało, dostojnie wyglądający jegomość w wieku około 30 lat. Mówił nieźle po angielsku i z miejsca postanowił nam towarzyszyć, gdziekolwiek byśmy się nie udawały. Najpierw zaprowadził nas do knajpy (same byśmy jej nie odkryły), gdzie zjadłyśmy indżerę z mięsem i wypiłyśmy colę (11 birrów). Następnie pokazał nam kafejkę internetową. Dowiedziawszy się, że chcemy jechać do Turmi, obiecał dowiedzieć się o ciężarówkę i spotkać się z nami za godzinę.

Internet chodził wolno jak ślimak, a w pewnym momencie w ogóle przestał działać. Na szczęście Hailu przyszedł zgodnie z obietnicą do hotelu i zaprowadził nas do jeszcze jednej kafejki, w której o dziwo Internet działał doskonale i kosztował 0.5 birra za minutę. Tuż obok był największy i najbardziej ekskluzywny hotel w mieście. Wymieniłyśmy w nim 50 dolarów po kiepskim kursie 8.5 birra. Wymiana była jednak koniecznością, bo jechanie bez lokalnej waluty do doliny rzeki Omo mogło się okazać ryzykowne.


Ja, Hailu i chłopczyk z hotelu

Na zakończenie wieczoru poszliśmy do baru na jęczmienne piwo "Meta" (6.5 birra za flaszeczkę). Dowiedziałyśmy się też coś niecoś o Hailu: pracuje w mieście położonym dwie godziny drogi od Arba Minch, a do tego studiuje. Tutaj pomieszkuje o kolegi. Potwierdził, że w Etiopii przyjaciele-mężczyźni chodzą za rękę, ale z kolei kobieta i mężczyzna nie powinni sobie publicznie okazywać czułości. Średnia pensja w regionie to 600 birrów, zaś większość mieszkańców trudni się rolnictwem.

Jutro mamy się spotkać z Hailu 10 rano, kiedy pojawi się ciężarówka jadąca do Turmi. Oby nie było niespodzianek!

Poprzedni dzień

Informacje praktyczne

Następny dzień

Copyright © 2009 - 2013 Kamila Kowalska