Wstałyśmy o 6.30. W nocy coś po nas chodziło i gryzło, raz nawet znalazłam w
śpiworze średnich rozmiarów żyjątko, najprawdopodobniej pluskwę. Na szczęście
nie widziałyśmy komarów, które w tym regionie mogą roznosić malarię.
Już o 7 byłyśmy na dworcu autobusowym i załadowałyśmy się do autobusu do
wioski Chencha (13 birrów). Myślałyśmy, że odjedzie niebawem, bo gdy przyszłyśmy
był prawie pełen. A tymczasem czekaliśmy aż do 9.
Okolice Arba Minch
Poranek był pochmurny, ale na szczęście nie padało, co po deszczowej
nocy i tak oznaczało znaczną poprawę. Droga do Chenchy, położonej w górach na
wysokości około 2700 m.n.p.m., okazała się niezwykle malownicza. W dole widać
było zieloną równiną nad jeziorem Abaya, zaś na górskich zboczach palmy i pola
uprawne. Im wyżej wjeżdżaliśmy, tym gęstsza otaczała nas mgła i robiło się coraz
zimniej.
Do Chenchy dotarłyśmy na 10.20. Ledwo wysiadłyśmy z autobusu, pojawił
się obok nas jakiś chłopak mówiący, że jest przewodnikiem. Poszedł z nami do
kawiarni, gdzie wypiłyśmy pyszną, mocną kawę. Zaproponował, że do rozpoczęcia
targu pokaże nam okolice wioski. Popełniłyśmy w tym momencie błąd, bo nie
ustałyśmy zawczasu ceny jego usług. Co więcej, wkrótce przyłączył się do nas
jeszcze jeden koleś, nie wiadomo zupełnie w jakiej roli.
Chencha, sobotni targ
Tymczasem mgła się podniosła i zrobiło się dość ciepło, tyle że droga
zamieniła się w jedno wielkie pasmo błota. Było jednak na co popatrzeć, gdyż do
miasteczka ciągnęły z okolicznych wsi tłumy kolorowo ubranych ludzi. Zaczęłyśmy
robić zdjęcia wszystkiemu dookoła i nikt nie protestował ani na nas nie
krzyczał, czy to z niechęci, czy żądając pieniędzy. Tylko pogoda się popsuła,
zaczęło mżyć i błoto, które zdążyło już trochę przeschnąć, znowu się rozbabrało.
Stopy miałyśmy całe uwalane (chodzenie na bosaka, jak to robią miejscowi, nie
jest złym pomysłem), ale największe niebezpieczeństwo polegało na tym, że w
każdej chwili można się było poślizgnąć.
Kiedy rozpoczął się targ, przewodnik dwoił się i troił, by pokazać
nam najciekawsze rzeczy. Wszystko było tu bardzo kolorowe a ludzie ubrani we
wszystkie barwy tęczy. Tylko, że znowu wszędzie zalegało błoto, więc trzeba było
mieć się na baczności.
Chencha, sobotni targ
Po obejrzeniu targu wróciliśmy do centrum miasteczka, gdzie stały
autobusy. Była 13, zrobiło się słonecznie i ciepło, jednak błoto tak się nam
dało we znaki, ze zdecydowałyśmy wracać do Arba Minch. Tak oto nadszedł
moment zapłacenia przewodnikowi. Czułam, że nie ustalenie ceny zawczasu było
błędem - i rzeczywiście, zapodał nam stawkę 300 birrów. Oczywiście nie
zamierzałyśmy tyle płacić, w końcu dałyśmy mu 150 i bez wdawania się w dyskusje
poszłyśmy do autobusu. Drugi chłopak nie dostał ani grosza (choć tego
oczekiwał), ale nawet się nie pogniewał i zapewniał Asię, że odwiedzi ją w Arba
Minch.
W autobusie siedziałyśmy z przodu, koło kierowcy. Po drodze pasażerowie
żuli czat (lekko halucynogenne, cierpkie w samku liście, odrywane prosto z
gałązki) i nas również poczęstowali. W Arba Minch byłyśmy na 16. Wzbudziłyśmy
radosną sensację, paradując przez miasto z ubłoconymi stopami. Dziewczyny z
hotelu od razu przyniosły nam miskę z wodą i pomogły myć sandały. Prysznic znowu
nie działał, ale korzystając z karnistra dało się jakoś umyć nogi i włosy oraz
wyprać spodnie.
Dziewczyna z naszego hotelu
Uporawszy się z czyszczeniem, poszłyśmy "na miasto". Udałyśmy się w
kierunku farmy krokodyli. Na moście zaczęłyśmy robić zdjęcia dzieciom.
Wystarczyło pokazać im fotkę na ekranie aparatu, aby wpadły w zachwyt i same
prosiły, aby je uwieczniać. Wkrótce zebrała się koło nas spora gromadka,
dołączyło też kilku dorosłych. Już prawie nikt nie wspominał o 1 birze za
zrobienie zdjęcia, a gdy nawet komuś to przyszło do głowy, to chęć zobaczenia
siebie w aparacie była tak silna, że i tak godził się na darmowe pozowanie.
Gdy tak stałyśmy na moście, otoczone przez tłum dzieci, młodzieży i
kilku facetów, podjechał do nas na rowerze ubrany na biało, dostojnie
wyglądający jegomość w wieku około 30 lat. Mówił nieźle po angielsku i z miejsca
postanowił nam towarzyszyć, gdziekolwiek byśmy się nie udawały. Najpierw
zaprowadził nas do knajpy (same byśmy jej nie odkryły), gdzie zjadłyśmy indżerę
z mięsem i wypiłyśmy colę (11 birrów). Następnie pokazał nam kafejkę
internetową. Dowiedziawszy się, że chcemy jechać do Turmi, obiecał dowiedzieć
się o ciężarówkę i spotkać się z nami za godzinę.
Internet chodził wolno jak ślimak, a w pewnym momencie w ogóle przestał
działać. Na szczęście Hailu przyszedł zgodnie z obietnicą do hotelu i
zaprowadził nas do jeszcze jednej kafejki, w której o dziwo Internet działał
doskonale i kosztował 0.5 birra za minutę. Tuż obok był największy i najbardziej
ekskluzywny hotel w mieście. Wymieniłyśmy w nim 50 dolarów po kiepskim kursie
8.5 birra. Wymiana była jednak koniecznością, bo jechanie bez lokalnej waluty
do doliny rzeki Omo mogło się okazać ryzykowne.
Ja, Hailu i chłopczyk z hotelu
Na zakończenie wieczoru poszliśmy do baru na jęczmienne piwo "Meta"
(6.5 birra za flaszeczkę). Dowiedziałyśmy się też coś niecoś o Hailu: pracuje w
mieście położonym dwie godziny drogi od Arba Minch, a do tego studiuje. Tutaj
pomieszkuje o kolegi. Potwierdził, że w Etiopii przyjaciele-mężczyźni chodzą za
rękę, ale z kolei kobieta i mężczyzna nie powinni sobie publicznie okazywać
czułości. Średnia pensja w regionie to 600 birrów, zaś większość mieszkańców
trudni się rolnictwem.
Jutro mamy się spotkać z Hailu 10 rano, kiedy pojawi się ciężarówka
jadąca do Turmi. Oby nie było niespodzianek!