Z samego rana udałyśmy się nad główną rzekę
Bangkoku, Chao Phraya, i łodzią-tramwajem (13 batów) popłynęłyśmy w okolice
Wielkiego Pałacu (przystanek Tha Chang). Było gorąco, choć raczej mgliście, ale słońce i tak dawało się we znaki.
Wstęp do Wielkiego Pałacu to 250 batów. W środku należy mieć zakryte ramiona i
nogi, jeśli jednak ktoś nie ma stosownego ubrania, może je wypożyczyć przed
wejściem, zostawiając 50 batów kaucji. Wielki Pałac i znajdujący się w obrębie
jego murów zespół świątyń Wat Phra Kaew uderza przepychem i niezwykle bogatą
ornamentyką, która pod względem stylu bardzo przypominała mi chińską. Nawet
rzeźby miały oblicza i zbroje przywodzące na myśl postaci z chińskich
opowieści.
Rzeka Chao Phraya
Po dwóch godzinach chodzenia po rozległym kompleksie Wielkiego Pałacu
ruszyłyśmy do Wat Pho (wstęp: 50 batów). Pogoda z każdą chwilą stawała się coraz
bardziej męcząca: było parno, upalnie i okropnie chciało się pić, lecz woda
wcale nie gasiła pragnienia. Dopiero Cola postawiła mnie na nogi. W Wat Pho największe
wrażenie wywarł na mnie posąg Leżącego Buddy, o 46 metrach długości i 15 metrach
wysokości. Poza tym na terenie kompleksu było dużo mniejszych świątyń, ładnych
i urokliwych.
Świątynia Leżącego Buddy
Kiedy wychodziłyśmy z Wat Pho, strażnik powiedział nam, że na ten sam
bilet możemy wejść do świątyni Szczęśliwego Buddy. Zatrzymał przejeżdżającego
tuk-tuka i oświadczył, że za 30 batów zawiezie on nas najpierw do Buddy, potem
na Złotą Górę i wreszcie z powrotem na Khao San. Kierowca przystał na to bez
najmniejszych oporów (potem wyjaśniło się, dlaczego). Woził nas wszędzie, gdzie
chciałyśmy, czekał i generalnie był bardzo miły. A na koniec zawiózł nas do
wielkiego sklepu z biżuterią i rękodziełem - z jego punktu widzenia to właśnie
był główny punkt programu, gdyż za każdego przywiezionego tam turystę dostawał
bezpłatne talony na benzynę. Spędziłyśmy więc 20 minut w miłym, klimatyzowanym pawilonie, nic
oczywiście nie kupując. Asia wypatrzyła natomiast ciekawą rzecz - obraz Buddy,
który zdawał się śledzić oglądającego wzrokiem. Po bliższym przyjrzeniu się
odkryłyśmy, że to efekt namalowania twarzy na wklęsłej powierzchni - genialne w
swej prostocie.
Około 16-ej byłyśmy w domu i po przerwie na obiad (znowu makaron, tym
razem biały) pojechałyśmy autobusem nr 15 (7 batów) do nowoczesnej,
biurowo-handlowej części miasta, na Siam Sqaure. Moim głównym celem było
przejechanie się SkyTrain (26 batów), który nie wiedzieć czemu wyobrażałam sobie
jako linową kolejkę poruszającą się nad miastem, z której roztacza się wspaniały
widok na całą stolicę. Jakież więc było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że
SkyTrain to zwykła miejska kolejka, jeżdżąca po wysokim wiadukcie. Co gorsza,
przez przyciemniane okna niewiele było widać, tak więc z podziwiania panoramy
miasta nic nie wyszło.
Targ jedzeniowy w Chinatown
Na stacji SkyTrain przesiadłyśmy się do metra i pojechałyśmy (20 batów)
do jeszcze innej cześci miasta, w okolice dworca Hua Lamphong. Stamtąd
poszyłyśmy do Chinatown. Było już zupełnie ciemno, jednak ulice tętniły życiem i świeciły się
kolorowe neony. Trafiłyśmy nawet na targ, pełen różnych dziwnych rzeczy do
jedzenia. Potem tuk-tukiem (60 batów za nas wszystkie) pojechałyśmy na nocny
bazar Suan Lum. Okazało się, że to zwykłe zagłębie pamiątkarskie dla turystów
oraz miejsce, w którym mieszkańcy Bangkoku mogą miło spędzić wieczór (tego
wieczora występował jakiś miejscowy zespół rockowy).
Tuk-tukiem wróciłyśmy na Siam Square (60 batów), gdzie ponad pół godziny
czekałyśmy na autobus nr 15. O tej godzinie (koło 21) zrobił się straszny korek
i wszystkie pojazdy poruszały się w iście ślimaczym tempie. Do hotelu dotarłyśmy
przed 22.