Namibia, Botswana

Informacje praktyczne

Następny dzień

Dzień 1: Windhuk

16.08.2009

Długa droga z Polski na południe Afryki przebiegła bez żadnych problemów. W Johannesburgu mieliśmy na przesiadkę trzy godziny, ale wszystko odbyło się sprawnie i szybko. Dostaliśmy południowoafrykańskie pieczątki, odebraliśmy bagaże i ponownie nadaliśmy je do Windhuk. Wkrótce siedzieliśmy już w kolejnym samolocie, a pod nami rozciągały się rudo-brązowe połacie pustyni Kalahari. Po dwóch godzinach byliśmy wreszcie w Namibii. Lądowanie nie należało do przyjemnych, gdyż przez dwadzieścia minut krążyliśmy nad lotniskiem. Ucieszyłam się, gdy koła samolotu dotknęły wreszcie ziemi. Według czasu namibijskiego (przesuniętego o godzinę do tyłu względem południowo-afrykańskiego) była 13.

Lotnisko Hosea Kutako położone jest pośród pustkowia, 40 kilometrów na wschód od stolicy. Nie jest duże i z samolotu do hali przylotów idzie się na piechotę. Odprawa paszportowa była czystą formalnością i już w jej trakcie widziałam, jak na taśmę bagażową wyjechał mój plecak. Nie przeczuwając kłopotów, zaczęliśmy wypatrywać bagaży Agnieszki i Tomka. Czekaliśmy i czekaliśmy, a ich wciąż nie było. Czekaliśmy dalej, aż w końcu pan z obsługi powiedział, że wszystkie bagaże zostały już wyładowane. Plecaki nie przyleciały!. I to nie tylko nasze, ale i kilkunastu innych osób.


Lotnisko w Windhuk

Pracownicy biura "Zagubionego bagażu" byli najwyraźniej przyzwyczajeni do takich sytuacji (ponoć na lotnisku w Johannesburgu codziennie gubi się mnóstwo walizek i plecaków). Zapisali adres, pod którym mieliśmy nocować w Windhuk, podali swój numer telefonu i kazali dzwonić.

Cóż było robić - opuściliśmy halę przylotów. Przed wyjściem czekała już na nas Elena z firmy "Elena Travel", w której wypożyczaliśmy samochód. W lotniskowym kantorze chciałam wymienić 20 dolarów, ale nie dość, że oferowany kurs był kiepski (7.78 dolara namibijskiego za jednego amerykańskiego), to jeszcze naliczyli sobie za to jakąś absurdalną prowizję sięgająca 38%. Oczywiście zrezygnowałam.

Półgodzinna droga do Windhuk dawała przedsmak dzikiej Afryki. Po obu stronach szosy rozciągał się żółto-brązowy step, gdzieniegdzie urozmaicony niewysokimi wzgórzami, porośnięty wyschniętą trawą i niskimi krzewami. Co jakiś czas mijaliśmy koryta rzek, czasem bardzo krętych, w których jednak nie było ani kropli wody. Jednym słowem - pora sucha w pełnej krasie. Termometr wskazywał aż 26 stopni, jednak silny wiatr powodował, że wcale się tego nie czuło.


Droga do Windhuk

Elena zawiozła nas prosto do "Cardboard Box Backpackers", hostelu, w którym mieliśmy zarezerwowane miejsca w 9-osobowym dormitorium. Po drodze przejeżdżaliśmy przez centrum Windhuk, które wydawało się zupełnie wymarłe i opustoszałe. Nasz hotel otoczony był wysokim ogrodzeniem, zaś w bramie stał strażnik. Nie wiedzieliśmy, co o tym sądzić - czyżby miasto było aż tak niebezpieczne?

Zostawiliśmy mój plecak, po czym, gnani głodem i potrzebą wymiany pieniędzy, udaliśmy się do centrum. Pierwszym przystankiem był bankomat. W hotelu wisiało ogłoszenie ostrzegające, że turyści padają często w trakcie wybierania pieniędzy ofiarą kradzieży. Dobrze ubrani, uprzejmi młodzieńcy oferują pomoc w obsłudze bankomatu, podpatrują PIN, po czym ulatniają się z kartą. Mam jednak wrażenie, że to straszenie trochę na wyrost, bo my nie widzieliśmy nic podejrzanego, a dodatkowo przy każdym bankomacie siedział strażnik. Fakt, że często strażnikami byli starzy dziadkowie.

Obeszliśmy całe centrum wzdłuż ulicy Independence, wspięliśmy się też do malowniczego luterańskiego kościoła Christuskirche, położnego na skrzyżowaniu ulic Fidela Castro i Roberta Mugabe, dyktatora z Zimbabwe. Potem trafiliśmy na słynny deptak Post St Mall, o tej porze opustoszały i odstraszający zamkniętymi drzwiami sklepów. W końcu odkryliśmy wielki supermarket w galerii handlowej Wernhill Park Centre. Ceny jedzenia były mniej więcej takie, jak w Polsce.


Christuskirche

Pod względem urody czarnoskórzy Namibijczycy prezentują się zupełnie inaczej, niż Etiopczycy. Ich czerń jest bardziej ciemna, zaś rysy dużo brzydsze. Z drugiej strony, ze względu na dużą liczbę białych - tak turystów jak i mieszkańców kraju - nie budziliśmy tu żadnej sensacji.

Wróciliśmy do hotelu przed 6. Wkrótce zaszło słońce i o 6.30 było już zupełnie ciemno, a do tego znacznie chłodniej. Za to nad naszymi głowami rozciągało się piękne, czarne jak atrament i rozgwieżdżone niebo.

Tomek usiłował dodzwonić się na lotnisko, ale biuro zagubionego bagażu było już zamknięte. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że plecaki przylecą jutro. Na kolację zjedliśmy pyszne zapiekanki (hotel dysponował świetnie wyposażoną kuchnią) i, zmęczeni drogą, poszliśmy spać po 20.

Informacje praktyczne

Następny dzień

Copyright © 2009 - 2013 Kamila Kowalska